piątek, 29 lutego 2008

Pustynia

Pustynia odbiera Ci powoli wszystko. Najpierw odbiera Ci pychę, potem zmartwienia i obłudę. Czas staje się tu odrealniony. Zawieszony w przestrzeni bez kresu i zatopiony jakby w Tobie. Na pustyni cały kosmos jest zredukowany do kilku elementów. Jest piasek, słońce i gwiazdy nocą. Pomiędzy Tobą a Bogiem nie ma niczego.

The Landwasser viaduct

czwartek, 28 lutego 2008

Fascynacja

Beskidy dobre na wszystko

Stoki Beskidu Sądeckiego i Beskidu Niskiego są wprost wymarzone dla miłośników sportów zimowych i poszukujących górskich klimatów wędrowców
Coś dla siebie znajdą tu również melomani oraz znawcy sztuki i zabytkowej architektury, a także bywalcy uzdrowisk.

środa, 27 lutego 2008

Jak poznać siebie

Trudno mówić o głębokim życiu duchowym bez poznania siebie
Ważne jest, by poznać siebie takim, jakim naprawdę jestem, a nie takim, jakim chciałbym być, ani takim, jakim mnie widzą inni.

Wtajemniczanie w śmierć

Na jednym z grobowców na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie widnieje napis: "Przechodniu, który pamiętasz o nas, nie zapomnij o sobie"
Życie jest sztuką, ale aby umieć żyć, trzeba każdego dnia uczyć się konfrontować ze śmiercią. Jak to robić, skoro nikt z nas tak naprawdę nie wie, czym ona jest?

Tragedie tatrzańskie

Wawrzyniec Żuławski - Zdradziecka pułapka Granatów

Każdy, kto zna trochę Tatry Polskie, kto choćby przyglądał się im z Zakopanego, musiał zwrócić uwagę na wyniosły, trójwierzchołkowy szczyt, leżący na lewo od Kościelca i Koziego Wierchu. Ten szczyt - to Granaty, jeden z najpopularniejszych celów wycieczek turystycznych. Od strony Czarnego Stawu Gąsienicowego przedstawia się on najbardziej okazale. Widać wszystkie trzy jego wierzchołki: kopulastą czubę Skrajnego Granatu, za nią turnię Granatu Pośredniego i cofnięty w głąb najmniej widoczny a najwyższy Zadni Granat (2239 m). Łagodne w górze, częściowo porośnięte trawą północno-zachodnie stoki Granatów obrywają się niżej pionowymi urwiskami, zbiegającymi niemal nad Czarny Staw.

Ten z Czytelników, który przeszedł wierzchołki Granatów, zapewne nie znalazł tam dla siebie zbyt wielkich trudności. Wygodna ścieżka, gęsto usiana znakami, namalowanymi żółtą olejną farbą na białym tle, zaprowadziła go od Czarnego Stawu do stóp skalistej grzędy. Kilka żelaznych klamer ułatwiło przejście stromej ścianki, a dalej znów ścieżka - węższa niż dotąd, ale wciąż wygodna - wywiodła go wkrótce na szczyt Skrajnego Granatu. Orlą Percią, za czerwonymi znakami, w niespełna pół godziny zawędrował bez trudności poprzez Pośredni na Zadni Granat. W zejściu miał jeszcze łatwiejsze zadanie: zielono znaczona ścieżka szybko sprowadziła go przez łagodne piarżyste zbocze na dno Koziej Dolinki.

Owemu Czytelnikowi nie przyszło prawdopodobnie nawet do głowy, że ten łatwy i bezpieczny szlak mógł pochłonąć niejedno już życie ludzkie. A jednak - jeśli szedł tym szlakiem w odwrotnym kierunku, od strony Zadniego Granatu, i stanął na przełączce pomiędzy Pośrednim a Skrajnym - tam gdzie ścieżka gubi się nieco w usypistym drobnym szutrze - być może zawahał się chwilę, szukając dalszej drogi. Zanim ujrzał czerwone znaki, prowadzące w górę na wierzchołek, wzrok jego musiał spocząć na szerokim trawiastym żlebie spadającym w lewo, ku zachodowi.

Żleb ten wprost zaprasza do zejścia. Widać, jak na przestrzeni kilkuset metrów zbiega łagodnie w dół, a gdzieś niżej, gdzie żleb się kończy - błyszczy tafla Czarnego Stawu. Biada jednak turyście, który by zaufał tej drodze i począł nią schodzić. Początkowo istotnie nie napotka żadnych trudności, potem już nieco gorzej, ale wciąż jeszcze będzie mu się dobrze schodziło poprzez niewielkie progi skalne, oddzielające od siebie połogie części trawiasto-piarżystego żlebu. Wreszcie żleb zaczyna się robić bardzo stromy, a na koniec urywa się olbrzymim, przewieszonym kominem. Sto osiemdziesiąt metrów niżej widnieją piargi doliny, a dalej - tak bliski; a jednocześnie tak daleki - Czarny Staw.

Jeśli turysta zdecyduje się nierozsądnie zapuścić w stromą część żlebu - oznacza to, że dostał się w pułapkę. Zsunąwszy się raz i drugi, wylądowawszy na tej lub następnej platformie w żlebie - jeszcze zdrowy, choć mocno podrapany - ma teraz odciętą drogę odwrotu, gdyż ostatnie odcinki, przez które ześliznął się, są już zbyt trudne, by potrafił je pokonać w górę. Komin, który się pod nim rozwiera, jest niemożliwy do zejścia bez długich zjazdów na linie *1. Turysta musi więc teraz wołać o pomoc i czekać cierpliwie, aż Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe wybawi go z tej matni. Próby dalszego schodzenia pionowym urwiskiem mogą przynieść tylko jeden wynik: zmasakrowane zwłoki, leżące na piargu u stóp ściany...

Nie mówię tego gołosłownie. Dnia 23 sierpnia 1911 roku Jan Drege, młody student uniwersytetu w Moskwie, wraz z dwiema siostrami odbywał wycieczkę na Granaty. Idąc od strony Zadniego Granatu na przełączce pomiędzy Pośrednim i Skrajnym zgubił szlak w wieczornym zmroku i począł schodzić owym żlebem w kierunku Czarnego Stawu. W miejscu, w którym żleb stawał się stromy i trudny, Drege polecił siostrom zaczekać, sam zaś udał się na poszukiwanie dalszej drogi zejściowej. Po chwili zniknął im z oczu, próbując, mimo ciemności, sforsować dalszą część żlebu. Gdy żleb zmienił się w pionowy komin, Drege ześliznął się najpierw kilka metrów, potem kilkanaście. Być może udało mu się w ten sposób dotrzeć aż na platformę ponad wielką przewieszką w kominie. Stamtąd lub jeszcze wcześniej nastąpił stumetrowy upadek.

Siostry nie doczekały się powrotu Drege'a... Przenocowały tam, gdzie je zostawił. Były na tyle rozsądne, że rano - mimo niepokoju o los brata (o jego śmierci jeszcze wtedy nie wiedziały) -nie próbowały schodzić, tylko powróciły żlebem na przełęcz i odnalazłszy znaczoną ścieżkę zeszły do Zakopanego po pomoc. Mariusz Zaruski na czele ośmiu ratowników wyruszył natychmiast. Znalazł już tylko zwłoki Drege'a u wylotu komina, który od tego czasu nazwano jego imieniem.

Była to pierwsza śmiertelna ofiara Granatów i owego fatalnego żlebu. Pierwsza, ale nie ostatnia. Złowrogi przypadek zrządził, że już w trzy lata później, w identycznych niemal okolicznościach, rozegrała się tam jedna z najbardziej ponurych tragedii tatrzańskich.

23 lipca 1914 roku trójka turystów podążała Orlą Percią z Koziego Wierchu na Granaty. I znów - jak wtedy, w 1911 roku -był to mężczyzna i dwie kobiety: rodzeństwo, Maria i Bronisław Bandrowscy, oraz ich towarzyszka, Anna Hackbeilówna. I znowu - gdy minęli główny wierzchołek Granatów - na przełęczy pomiędzy Pośrednim a Skrajnym Granatem zgubili ścieżkę i dali się skusić pozornej przystępności górnych partii "żlebu Drege'a".

Rzecz charakterystyczna: Bandrowski znał Tatry i był na wielu szczytach, jednakże chodził tylko dobrze udostępnionymi i znakowanymi szlakami. Z chwilą gdy wszedł w nie znany sobie teren, ze świadomością, że zgubił drogę, natychmiast stracił głowę, wszelką zdolność orientacji, a nawet zdolność wyciągania najprostszych wniosków z sytuacji, w której się znalazł. Powinni się nad tym zastanowić ci, którzy przeszedłszy Zawrat, Orlą Perć i kilka innych ubezpieczonych szlaków tatrzańskich sądzą, że już są samodzielnymi turystami. Tymczasem - wystarczy mgła, niepogoda czy inne nieprzewidziane okoliczności... i samodzielny w swoim mniemaniu turysta staje się zupełnie bezradny.

Losy Bandrowskiego i jego towarzyszek były początkowo identyczne jak grupy Drege'a. Tak samo schodzili żlebem, dopóki był łatwy, ześlizgując się przez niewysokie skalne progi. Gdy doszli do miejsca, w którym rozpoczynają się trudności żlebu, wykazali nieco więcej rozsądku. Postanowili mianowicie przepędzić noc na wygodnej trawiastej platformie, tuż ponad pionowym obrywem komina, a na drugi dzień wzywać pomocy. Minął ranek 24 lipca, minęło południe, turyści zdążający od Czarnego Stawu ścieżką w kierunku Zawratu słyszeli krzyki, ale nie rozumieli ich treści, nie domyślili się, że są to wołania o pomoc. Odpowiadali beztroskim pokrzykiwaniem i szli dalej swoją drogą. Nad życiem nieszczęsnej trójki fatalnie zaciążył brak dyscypliny i znajomości podstawowych zasad górskich, tak często spotykany wśród ludzi chodzących po ścieżkach i szlakach tatrzańskich. W górach bowiem obowiązuje zachowanie ciszy, unikanie wszelkich niepotrzebnych hałasów. Gdy słyszy się wołanie - powinno się mieć pewność, że może to być tylko wezwanie na ratunek. Tymczasem w Tatrach, zwłaszcza w pogodny dzień, krzyki i wrzaski niekulturalnych "zvviedzaczy" szczytów i dolin rozlegają się niemal bez przerwy z wszystkich możliwych stron. Skutkiem tego tylko wprawne ucho ratownika, ucho doświadczonego człowieka gór, może w ogólnej wrzawie wyłowić akcent przerażenia i rozpaczy, jaki cechuje głos wzywający pomocy.

Gdy Bandrowski i j ego towarzyszki upewnili się, że na próżno oczekują ratunku - Hackbeilówna zdecydowała się sama szukać drogi zejściowej i sprowadzić Pogotowie. Zadziwiający jest fakt, że tym trojgu ludziom nie przyszło do głowy wrócić żlebem w górę na przełęcz i spokojnie odnaleźć zgubioną ścieżkę.

Koleje losu Hackbeilówny są niezupełnie nam znane. Wiemy tylko, że już w sąsiednim żlebie, do którego dostała się próbując przetrawersować ku północy, w kierunku Żółtej Turni - nastąpiła katastrofa. Sto, a może nieco więcej metrów upadku - i ciało turystki legło martwe u stóp ściany Granatów.

Dwoje pozostałych - brat i siostra - na próżno oczekiwali pomocy. Tak przeszła druga noc, spędzona w tym samym miejscu. Rozpoczął się trzeci dzień powolnego konania. Stopniowo przestawali liczyć na ratunek. Niepewna pogoda, a jeszcze bardziej panika wojenna, która w międzyczasie wybuchła (było to na parę dni przed pierwszą wojną światową), sprawiły, że góry stały się nagle puste. Pozostawało wierzyć, że Hackbeilównie udało się dotrzeć do Zakopanego i zaalarmować Pogotowie. Od jej odejścia minęła już jednak cała doba i więcej - a ekspedycja ratunkowa nie nadchodziła.

Bandrowskiega nurtował coraz większy niepokój, coraz bardziej nabierał przekonania, że stało się nieszczęście. Prześladowała go myśl, że to on jest odpowiedzialny za sytuację, w której się znaleźli, że on jest także sprawcą śmierci Hackbeilówny. Począł się głośno obwiniać, tracił resztki panowania nad sobą, trawiła go gorączka, był chory, moralnie zdruzgotany. Wreszcie - wśród majaczeń zjawiła się uporczywa myśl o samobójstwie. Tak minęła trzecia noc, czwarty dzień i znów jeszcze jedna noc.

Trudno sobie odtworzyć ogrom cierpień tych dwojga ludzi. Uwięzieni na trawiastej platformie pod skalnym załomem, pozbawieni już od dawna skromnych, wycieczkowych zapasów żywności, pozbawieni cieplejszego ubrania, dręczeni deszczem pomieszanym ze śniegiem, dręczeni nocnymi przymrozkami trwali przez nieskończenie długie godziny i dni bez żadnej nadziei ratunku. O wydostaniu się ze śmiertelnej pułapki nawet już nie myśleli, choć nie nasuwający większych trudności terenowych powrót w górę do ścieżki był - mimo wyczerpania sił - jeszcze i teraz możliwy.

W tych warunkach budzi głęboki szacunek postawa Marii Bandrowskiej, która - jedyna z całej trójki - do końca zachowała spokój i opanowanie. Pocieszała brata, jak tylko się dało, odwodziła go nieustannie od samobójczych myśli, chwilami - gdy majacząc chciał się rzucić w przepaść - musiała z nim walczyć i siłą powstrzymywać go od spełnienia tego strasznego zamiaru.

Piątego dnia rano, już prawie nieprzytomni, powzięli desperacką decyzję: z rzemiennych pasków i plecaków sporządzili coś w rodzaju liny i poczęli schodzić w dół...

W kominie parokrotnie spadali jedno na drugie, po kilka i więcej metrów. Szczęśliwym trafem nie zginęli oboje - za każdym razem udawało im się jakoś zatrzymać. Tak doszli do platformy ponad wielką przewieszką w kominie. Pułapka zamknęła się definitywnie. Pod nimi rozwierała się stumetrowa głębia, nad nimi wznosiły się przewieszone skały, z których przed chwilą zsunęli się.

Było to 27 lipca 1914 roku o godzinie siódmej rano. Leżąc na mokrej, ciasnej, silnie nachylonej ku przepaści platformie - być może tej samej, z której spadł Drege - brat i siostra wiedzieli, że są to ostatnie godziny ich życia. O pierwszej po południu Bandrowski rzucił się w przepaść, nie mogąc dłużej wytrzymać tych tortur fizycznych i moralnych. Maria Bandrowska pozostała sama.

O siódmej wieczór - gdy począł zapadać zmrok - zrozumiała, że nocy, która nadchodzi, nie będzie już w stanie przetrzymać. Postanowiła pójść za bratem.

Uniosła się z lekka do pozycji siedzącej, zaparła ręką o ścianę komina i wahadłowym ruchem w tył i naprzód poczęła się zsuwać po nachylonej płycie platformy.


*

Gdy nieobecność rodzeństwa Bandrowskich i Hackbeilówny przedłużała się, zwrócono na to wreszcie - po czterech dniach - uwagę w Zakopanem, w pensjonacie, w którym mieszkali, i dano znać do Pogotowia. Cóż, kiedy kierownictwo pensjonatu nie umiało powiedzieć nic więcej, prócz tego, że owi turyści wyszli w góry 23 lipca na jednodniową wycieczkę i dotychczas jeszcze nie wrócili. Zdumiewająca doprawdy obojętność i bezmyślność!

Doświadczony ratownik, jakim był Zaruski nie mógł mieć żadnych wątpliwości, że tylko jakiś poważny wypadek spowodował tak długą nieobecność ludzi, których ekwipunek i zapasy obliczone były na kilkunastogodzinną zaledwie wycieczkę. Gdzież jednak miał skierować wyprawę ratunkową, nie mając żadnych danych. co do trasy obranej przez grupę Bandrowskiego? Widać z tego, jak ważną sprawą jest pozostawienie w pensjonacie i w schroniskach dokładnych informacji o projektowanym szlaku wycieczki turystycznej czy taternickiej. Gdyby ów pensjonat podniósł alarm: we właściwym czasie - tj. już na drugi dzień po wyjściu Bandrowskich - jest więcej niż prawdopodobne, że udałoby się ocalić całą trójkę.

Od wczesnego ranka 27 lipca ekipa ratunkowa była przygotowana do wymarszu. Zaruski próbował tymczasem natrafić na jakiś ślad zaginionych, wypytując turystów, którzy w ostatnich dniach byli w górach, telefonując do schronisk po polskiej i słowackiej (ówczesnej węgierskiej) stronie. Wreszcie w godzinach popołudniowych - a więc w momencie gdy Bandrowski już nie żył - udało się Zaruskiemu ustalić, że poszukiwani turyści mieli zamiar wyjść na Granaty i wrócić tego samego dnia do Zakopanego.

Masyw Granatów jest rozległy, rozłożysty, wiele w nim możliwości zabłądzenia, wiele stromych ścian i podciętych żlebów. Jednakże pierwszą myślą Zaruskiego był "komin Drege'a", miejsce, które bardziej niż jakiekolwiek inne tworzy naturalną pułapkę górską dla niedoświadczonych.

Było już blisko siódmej wieczór, gdy wyprawa Pogotowia dotarła do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Tam, w miejscu skąd najlepiej widać ściany Granatów, zatrzymano się i poszły w ruch lornetki.

Długi czas lornetowanie nie dawało wyniku. Choć słońce oświetlało jeszcze szczyty, w niższych partiach panował już mrok. Kominy i żleby tonęły w wieczornym zmierzchu. Trudno w takim oświetleniu odróżnić od skalistego i trawiastego otoczenia drobny, nieruchomy punkcik, jaki tworzy ciało człowieka w ścianie. Już ekspedycja miała ruszyć dalej, gdy przewodnik Staszek Gąsienica-Byrcyn dostrzegł postać ludzką na platformie w połowie wysokości "komina Drege'a".

Po chwili zobaczył ją Zaruski i inni. W pozycji półsiedzącej, z nogami wiszącymi w powietrzu, jedną ręką wspierała się o ściankę komina, wykonując niezrozumiałe dla ratowników ruchy w tył i naprzód. Wiemy już, że te wahadłowe ruchy ułatwiały Marii Bandrowskiej - bo ona to była - ześlizgiwanie się po płycie skalnej ku przepaści. Po pięciu dniach daremnego wyczekiwania pomocy, po utracie towarzyszki, po dokonanym na jej oczach samobójstwie brata - znajdowała się u kresu odporności nerwowej. Otchłań, w której leżały potrzaskane zwłoki, ciągnęła ku sobie z niezwalczoną siłą. Teraz już połową ciała zawisła nad przepaścią. Jeszcze ułamki sekund i ściany Granatów pochłoną nową ofiarę...

Zaruski przyłożył do ust trąbkę sygnałową *2, zatrąbił kilkakrotnie, a potem krzyknął wolno i dobitnie:
- Czekać spokojnie! Idziemy!

Wahadłowe ruchy ustały. Bandrowska usłyszała sygnały, zrozumiała je. Pomoc nadchodzi. Opadła bezwładnie na płytę platformy.

W zapadającym zmroku wyprawa ruszyła w górę ścieżką na Granaty. Rozpoczęła się walka o życie oczekującej ratunku turystki. Walka trudna, prawie beznadziejna. Akcja w nie zdobytym podówczas "kominie Drege'a" była niebezpieczna nawet w dzień. W ciemności akcja taka stawała się prawie szaleństwem.

Na wysokości górnej krawędzi urwisk Granatów, tam gdzie ściana traci już na stromości, ratownicy opuścili ścieżkę i poczęli trawersować w prawo. Wkrótce znaleźli się na trawiastej platformie tuż ponad obrywem "komina Drege'a", w miejscu, w którym Bandrowscy spędzili kilka dni oczekiwania i skąd rozpoczęli swą ostatnią drogę. Gdy uczestnicy wyprawy stanęli na platformie - było już zupełnie ciemno.

Jak tyle razy przedtem i tyle razy później, Tatrzańskie Pogotowie wykazało bezgraniczną ofiarność i poświęcenie. Podziwiać dziś należy desperacką niemal śmiałość decyzji przeprowadzenia działań ratunkowych w ciemnościach nocy. Ratownicy zdawali sobie jednak sprawę, że czekanie świtu byłoby dla Bandrowskiej równoznaczne z wyrokiem śmierci.

Gdy uczestnicy wyprawy zeszli dnem komina nad skraj przepaści, część z nich pozostała, by asekurować towarzyszy, a Zaruski i przewodnik Jędrzej Marusarz z latarkami w zębach poczęli zjeżdżać na linach w głąb czarnej pustki.

Zejście trwało długo. Trzeba było dowiązywać po drodze zapasowe liny, trzeba było ostrożnymi ruchami wyszukiwać po ciemku chwyty i stopnie, trzeba było wytężyć wszystkie siły mięśni i woli, by schodzić w dół, i to schodzić ze świadomością, że jednym nieostrożnym ruchem rzucony kamień może śmiertelnie ugodzić leżącą poniżej turystkę.

Wstrząsające wrażenie wywarł na Zaruskim moment, gdy dojechał wreszcie do platformy w kominie i zobaczył Bandrowską. Lażała na samej krawędzi, nieomal zwisając nad otchłanią. Gdy stanął przy niej na skraju platformy, usłyszał szept:
- Ostrożnie, tam przepaść.

Zaruski zjechał jeszcze nieco niżej, by własnym ciałem odgrodzić nieszczęśliwą od przepaści. Końcem zapasowej liny obwiązał ją wpół. Była uratowana...


*

Dzieje złowrogiego żlebu nie skończyły się na tym. Jego ściany oglądały w późniejszych czasach jeszcze nieraz ratowników Pogotowia poszukujących zaginionych turystów - żywych lub umarłych. Niedawno "żleb Drege'a" znów przypomniał o swym istnieniu.

8 sierpnia 1954 roku młoda, osiemnastoletnia studentka, Joanna Stencówna, wybrała się samotnie z Zakopanego na Zawrat i Orlą Percią poprzez Kozi Wierch - na Granaty. Zaufała widać dostępności dobrze ubezpieczonej ścieżki, zaufała szybkości swych młodych nóg, bo wybrała się na wycieczkę bardzo późno. Dopiero o czwartej po południu spotkano ją na Małym Kozim Wierchu. Nie przejmując się tym, że już za jakieś trzy godziny zapadną ciemności, postanowiła zamierzoną wycieczkę doprowadzić do końca.

Rezultat był z góry do przewidzenia. Tak jak Drege'owie i Bandrowscy znalazłszy się na przełęczy pomiędzy Pośrednim i Skrajnym Granatem zgubiła po ciemku ścieżkę i poczęła schodzić zdradliwym żlebem w dół.

Gdyby znalazła się tam nieco wcześniej - godzinę, pół godziny - spotkałaby się z partią taterników, którzy tego dnia wspinali się w górę "kominem Drege'a" i dość późno ukończywszy trudną część drogi dopiero o zmierzchu znaleźli się w górnych partiach żlebu. Wtedy jednakże, gdy lekkomyślna studentka rozpoczęła swą drogę ku śmierci, było już w górach pusto i cicho, nie znalazł się nikt, kto by ją mógł przestrzec, powstrzymać...

Następnego dnia, zanim jeszcze Pogotowie rozpoczęło poszukiwania, grupa taterników wspinających się północno-zachodnią ścianą Granatów dostrzegła u wylotu komina jej ciało - zmiażdżone, roztrzaskane o skały.

----------------
*1 - W wejściu komin ten stanowi wspinaczkę w niektórych partiach skrajnie trudną; pokonany został po raz pierwszy dopiero w r. 1938 przez Wandę Heniszównę, Zofię Radwańską i Tadeusza Orłowskiego.
*2 - Obecnie TOPR używa do sygnalizacji gwizdków.

Opowiadanie pochodzi z książki Wawrzyńca Żuławskiego "Tragedie tatrzańskie"
Š Instytut Wydawniczy "Nasza Księgarnia", Warszawa 1958

wtorek, 26 lutego 2008

?...?

Zaprzeczenie rytuałom


Ciekawe co o tym sądzić?

sekunda

"Wystarczy, żebym wierzył tylko jedną sekundę, więcej nie trzeba"
G. Green

największy prezent

Można wymyślać prezenty, można myśleć o rzeczach wielkich, ale często jest tak, że człowiek ma nadzieję, na otrzymanie daru największego:) A mianowicie chwili poświęconej uwagi, czasu, rozmowy, troski o jego troski. W szkole często widać, że dziecko ma dosłownie wszystko, ale tylko patrząc płasko, w płaszczyźnie materialnej. Mają komputery, rowery, markowe ubrania, mają urządzone pokoje, rodzice przywożą ich do szkoły super samochodami, ale to czego widać, że im brakuje najbardziej, to czas, czas tylko poświęcony dla nich.
Czasem chwila rozmowy i spojrzenia na dziecko wraz z jego potrzebami i troskami, znaczy więcej niż kolejny prezent.
Życzę wszystkim, by potrafili dostrzegać potrzeby innych ludzi, by umieli składać ofiarę z tego co mają najcenniejsze... z własnego czasu.

poniedziałek, 25 lutego 2008

...czekać? !

Dzisiaj odkryłam, że moje pokolenie nie potrafi czekać. Twórcze czekanie na coś/ kogoś jest chyba najtrudniejszym wydarzeniem naszego życia. Trzeba zadać sobie pytanie, co znaczy twórczo czekać?
Jeżeli człowiek na coś/ kogoś czeka, to cała jego uwaga jest skoncentrowana na tym wydarzeniu, które będzie miało miejsce w najbliższej, czasami może trochę dalszej, przyszłości. Takie czekanie powoduje, że chwila obecna jest pominięta, uznana za nieważną, niegodną uwagi i wysiłku.
Po co się teraz już starać, rozwijać, troszczyć o to co jest, jeżeli można po prostu przeczekać i.. tym samym bezpowrotnie stracić raz darowany nam czas.
Bóg rozliczy człowieka z każdej sekundy jego życia, nie będzie pytał, czy te cztery lata zupełnej pustki w naszym życiu są tylko dlatego, że czekaliśmy na coś lepszego.... idealnego.
.... a jeżeli nie doczekamy....tego na co tak usilnie czekamy.....

Kiedyś wydawało mi się, że najważniejszym momentem w chodzeniu po górach jest stanięcie na szczycie. Teraz wiem, że jest to tylko jedna z wielu składowych.... Jeżeli nie docenić drogi pod i z góry, ten moment były tylko marzeniem... nigdy nie spełnionym...
Cierpliwości w czekaniu i uwagi na to co JEST i co za moment zniknie....

niedziela, 24 lutego 2008

Egoizm grupowy

Z życia wzięte:
Pociąg relacji Kraków -Świnoujście
godzina: 3,15 am

Ojciec, na oko 40-letni, z dwójką dzieci, dobrze wyglądających, żeby nie powiedzieć upasionych, tatusiowi też niczego, przynajmniej z pozoru, nie brakuje. Siedzą. A właściwie leżą. Dzieci na połowie kanapy, tatuś rozwalony na całym tapczanie. Do przedziału wchodzi starsza kobieta. Dzieci podnoszą głowy, przyglądają się staruszce, zerkają na reakcję taty. W domyśle oczekują od niego właśnie lekcji dobrego wychowania, niestety, muszą się obejść bez niej. Tata mówi, nie widzi pani, że dzieci śpią? Na korytarzu jest wolne miejsce...........

Egoizm można uprawiać, albo pojedynczo, albo rodzinnie, albo grupowo. Może być ubrany w garnitur, może być ubrany w dres.... Może siedzieć za kierownicą samochodu, tramwaju, może czekać na przystanku, może leżeć w przedziale pociągu relacji Kraków-Świnoujście....

Przypomniał mi się film Kieślowskiego" Krótki film o zabijaniu", za który reżyser dostał oskara. Gdy odbierał owego oskara, podkreślał, że Polska leży w Europie....
Mam nadzieje, że widział co mówi, i że rozważył również takie przypadki.

Wszystkim rodzicom, wychowawcom życzę by nie stawali się antywychowacami, ani nauczycielami grupowego egoizmu.

sobota, 23 lutego 2008

...na początku był chaos

A potem Bóg rzekł:" Niechaj zbiorą się wody spod nieba w jedno miejsce i niech się ukaże powierzchnia sucha" A gdy to się stało Bóg nazwał tę powierzchnię suchą ziemią, a zbiorowisko wód nazwał morzem" ( Rdz 1, 9)
... I tak Bóg stworzył góry.
Można by zapytać i po co je stworzył?
Odpowiedź jest myślę prosta:) Bo kocha piękno i musiał mieć miejsce szczególne, w którym będzie spotykał się z człowiekiem, miejsce inne niż wszystkie miejsca, w których człowiek żyje, porusza się i funkcjonuje.
Bóg wiedział, że człowiek popełni grzech i wiedział, że się od Niego odwróci, ale przygotował człowiekowi drogę powrotu. Dał Bóg Mojżeszowi przykazania na górze, aby człowiek mógł zmienić swoje postępowanie.
" Mojżesz wszedł wtedy na górę do Boga, a Pan zawołał z góry i powiedział:"[...] jeśli pilnie będziecie słuchać głosu mego i strzec będziecie mojego przymierza, będziecie szczególną moją własnością" ( Wj 19, 3- 5).

piątek, 22 lutego 2008

Krzyż

Jeżeli nie niesiemy krzyża z miłością do Boga i człowieka, to staje się on jeszcze cięższy.

refleksja...

Jeżeli nie zmienimy patrzenia na rolę chrześcijanina i jego misję w XXI wieku, to może okazać się zupełnie zniknie nam potrzeba patrzenia na to zagadnienie. Uważam, że należy zauważyć pewną zależność: Chrześcijanin XXI wieku albo będzie mistykiem, albo go nie będzie. Należy równocześnie zająć się problemem mistyki. Poprzez wieki całe mistyków uważano, zresztą niekiedy całkiem słusznie, za ludzi oddanych Bogu, zupełnie oderwanych od świata i jego problemów. Uważam, że pojęcie mistyki powinno w tych czasach zostać znacznie rozszerzone. Mistykę należy rozumieć jako element wspólny dla trzech płaszczyzn: pierwsza płaszczyzna odnosi się do kontemplowania oblicza Boga poprzez Jego Słowo, dzieła; druga płaszczyzna powinna odnosić się do wnętrza człowieka, a trzecia to płaszczyzna przeniesienia doznań kontemplacji Boga i integralnego obrazu swego wnętrza na otaczający świat.


XXI wiek jest specyficznym czasem w dziejach ludzkości. Wciąż nowe osiągnięcia techniki, medycyny, genetyki pozwalają człowiekowi w pełnym tego słowa znaczeniu czuć się „Panem świata”, któremu to wszystko stworzenie jest posłuszne. Loty w kosmos, to niebywała szansa i atrakcja ale również potężne niebezpieczeństwo. Człowiek pragnie zapanować nad ziemią i nad niebem. Biblijna historia z budowaniem wieży Babel nabiera rumieńców, gdy dowiadujemy się, że loty te otworzą przed ludzkością szansę na nowe, lepsze życie. Medycyna i genetyka pozwalają przeżyć nawet najskrajniejszym przypadkom, przed nami stoi szansa na młodość, sprawność i piękno. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie jeden mały drobiazg. Jest to wola Boga w stosunku do człowieka. To Bóg powołał człowieka do istnienia i to On decyduje o tym kiedy to istnienie zostanie przerwane. Człowiek XXI w tak bardzo borze poczuł się tu na ziemi, że powoli zapomina co jest jego największym powołaniem, zapomina o dążeniu do spotkania z Bogiem. Od takiej postawy jest już tylko krok do negacji roli zbawienia w życiu człowieka. Dlatego, uważam że konieczne jest zatrzymanie się nad rolą i misją chrześcijanina w obecnych czasach.

1. Bóg działający w ciszy serca człowieka, mówiący do niego poprzez Słowo Boże i natchnienia Ducha Świętego ma nie lada orzech do zgryzienia. W naszych czasach nie ma mody na ciszę, na kontemplację i adorację. Media są wszechobecne, oczywiście nie neguję ich roli w wielu dziedzinach życia, ale chcę jedynie pokazać, że często są słuchane zamiast własnego dziecka w rodzinie, męża, czy wreszcie sumienia. Są sposobem na życie, nie tylko dla ludzi młodych, ale często całych pokoleń. Subtelne działanie Boga nie może zatem konkurować z internetem, muzyką czy ulubionym serialem. Bóg jest Bogiem zazdrosnym o nasz czas. Ale z drugiej strony daje nam całkowitą wolność w sposobie gospodarowania nim.

2. Powszechna jest obecnie troska o dobre samopoczucie, ładny wygląd, młodość przez długie lata, najmodniejsze ubiory i sprzęty użytku codziennego. Dbamy o nasze mieszkania, domy, budujemy mury naszych posesji i dbamy o ogrody. Szukamy najszybszych samochodów, najwygodniejszych mebli. Uprawiamy najbardziej elitarne sporty. Można powiedzieć, że człowiek jeszcze nigdy nie był tak bardzo skoncentrowany na własnym ja. Ale z drugiej strony mamy najwyższe odsetki samobójstw dzieci i młodzieży, zażywania przez nie narkotyków i innych używek, rozwodów... Należy się zastanowić, jak to możliwe, że człowiek tak skupiony na własnym komforcie życia nie potrafi poradzić sobie z tym, co prowadzi go do frustracji i w konsekwencji do powolnej śmierci. Człowiek jest zapatrzony na siebie, a nie w siebie. Z Bożych przykazań stworzył ramkę poza którą wyjść nie powinien, ale tak na prawdę nie żyje nimi. Skoro mieszka sam/a i nikogo nie pozbawia życia, to znaczy że nie popełnia grzechu przeciw przykazaniom. Niby prawda, nie popełnia, ale też nie doskonali się w miłości, nie dba o własną doskonałość. Brak mu czasu na postawienie pytań Bogu o Jego wolę w życiu każdego z nas i na poczekanie na odpowiedź. Dlatego czasem spotyka się ludzi, którzy mówią, że cisza ich zabija. W sumie mają rację, bo Bóg próbuję wykorzystać każdą chwilę naszej koncentracji na Nim, by pokazać drogę powrotu. Ta droga dla wielu okazuje się nie możliwa do podjęcia. Jednocześnie dobrze uformowane sumienie od czasu do czasu daje o sobie znać, i jeżeli nie zostanie skutecznie zagłuszone potrafi dokonać w człowieku cudów. Stąd właśnie konieczna jest ta druga płaszczyzna mistyki: Wejrzenie w siebie, posłuchanie co Bóg ma mi do powiedzenia, gdzie zamierzył moje dzianie, czego oczekuje ode mnie.

3. Trzecia płaszczyzna bardzo mocno łączy się z drugą. Kontemplacja Boga w sobie, odkrycie w sumieniu Jego woli, zawsze nakłania człowieka do działania na rzecz innych ludzi. W zależności od udzielonych darów i charyzmatów mamy na tym świecie do pełnienia wiele zadań. Zawsze jednak ich przedmiotem jest drugi człowiek, a podmiotem Bóg. To On jest sprawcą wszystkiego we wszystkich, On nadaje kierunek naszym działaniom.

TeresaB

sobota, 16 lutego 2008

Zima na całego:)

Dzisiaj w nocy spadło 30 cm świeżego i na maksa bielutkiego śniegu. Gdyby nie to, że zagrożenie lawinowe z II stopnia od razu skoczyło na III to byłoby bosko. Bezcenne jest zobaczyć uginające się od nadmiaru śniegu choinki i zaspy i całe mnóstwo białego puchu:) Jeżeli ktoś nie widział jeszcze w tym roku prawdziwej zimy to na prawdę warto:)))))

czwartek, 14 lutego 2008

Radość

Radość pojawia się zawsze wtedy, kiedy spotkamy przyjaciela,
kiedy siedzimy i wspominamy dawne czasy,
kiedy potrafimy cieszyć się z tego że świeci słońce,
kiedy wychodzimy na szczyt i jesteśmy sami dla siebie zdobywcami,
Radość jest zawsze wtedy, kiedy nie pozwalamy smutkowi zapanować nad własnym ja...

niedziela, 10 lutego 2008

Nareszcie:)

Dzisiaj jadę w Tatry. Góry zimą są jeszcze piękniejsze niż latem, bardziej niedostępne, majestatyczne.... jak kobieta:)
Serce się człowiekowi cieszy na samą myśl, że znów oczy patrzeć będą na ośnieżone szczyty, mroźne powietrze będzie przenikać do każdej komórki ciała, a słońce otulać będzie twarz.
pozdrawiam, zwłaszcza tych, którzy w górki pojechać nie mogą, a bardzo by chcieli:P

sobota, 9 lutego 2008

Pustynia dziś

Abba Agueras ( Ojciec pustyni) powiedział:
" Chodziłem wszędzie szukając miejsca zamieszkania, a nigdzie nie znalazłem spokoju. Zapytał więc starca, gdzie mógłby zamieszkać. Starzec mu odpowiedział: W naszych czasach nie ma już pustyni. Idź, poszukaj sobie wielkiego tłumu, zamieszkaj w nim i żyj tak, jak ktoś, kto już nie istnieje, mówiąc sobie . Tak znajdziesz pokój najwyższy.

piątek, 8 lutego 2008

Kawa, herbata, a może spacer?

Cytując znanego historyka profesora Władysława Czaplińskiego chciałam poczynić krótka refleksję nad zapracowaniem i nadmiarem obowiązków:
" Człowiek pracujący przez wiele miesięcy mózgiem część swych wakacji winien spędzić na zupełnym nieróbstwie, co tłumaczy się na praktyczny język w ten sposób: nierobienie niczego z obowiązku, bo muszę, bo się coś zawali... Ilustrując ową radę: kiedy w czasie roku pijesz kawę, to pijesz ją po to żeby się rozruszać, jeżeli pijesz ją w czasie wakacji... to pijesz bo lubisz pić kawę:)
innym przykładem jest spacer po lesie: w czasie roku jest to czas, żeby nabrać sił do dalszej pracy... w czasie nieróbstwa chodzi się do lasu, dlatego że lubi się las.
Wniosek jest następujący: za każdym razem kiedy robimy coś bez przymusu, to mamy w tym casie szansę na relaks.....
powodzenia w szukaniu przyjemności i relaksu w zwyczajnych codziennych sprawach: np. w oczekiwaniu na spóźniony tramwaj też można czuć się wolnym, ciesząc się wiosennym słońcem...

czwartek, 7 lutego 2008

w smutku człowiek jest zawsze sam

Może właśnie dlatego samotność jest człowiekowi od czasu do czasu lekarstwem, że właśnie w totalnej samotności, w doświadczeniu pustki i w oddzieleniu od innych zaczyna się prawdziwa rozmowa. Trzeba nam nauczyć się przeżywać własne smutki, niepowodzenia, trzeba być samemu, żeby zwrócić się ku Bogu z miłością i wejrzeć w siebie. Boli, czasem bardzo, ale kto powiedział, że iść za Chrystusem niosąc swój krzyż to zadanie dla mięczaków?
Pamiętaj!
Nie jesteś jednak samotną wyspą, Twoja samotność jest po to, żeby każdy spotkany człowiek był powodem do radości i do świętowania, tak jak świętuje osoba, która zagubiła się w nieznanym miejscu, w górach i z nadzieją wyczekuje na głos ludzkich kroków...

środa, 6 lutego 2008

...garść pyłu

Dzisiaj początek Wielkiego Postu. Rozpoczyna się on uświadomieniem człowiekowi, że jego życie jest zmierzaniem ku śmierci. Ważne żeby każdego dnia starać się żyć tak, jakby ten dzień miał być ostatnim.... Często łapię się na tym, że wyjeżdżając w góry załatwiam wszystko, tak jakbym...
Warto zastanowić się co ma dla nas największą wartość, o co najbardziej się staramy i czego pragniemy... żeby nie było za późno...

wtorek, 5 lutego 2008

...ponad siły.....

Zastanawiałam się ostatnim czasem dlaczego ludzie potrafią często stracić zdrowie, a nawet życie podejmując wyzwanie ponad siły. Często przeglądając literaturę górską napotyka się na opisy wręcz ponad ludzkiego wysiłku podczas zdobywania szczytów. Wiadomo, że wraz ze wzrostem wysokości powietrze staje się coraz rzadsze, coraz większym problemem jest każdy oddech, a dodatkowo całą siłę należy skupić na stawianiu, często powoli, pojedynczych kroków ku upragnionej górze.
Wyprawy kończą się często obrzękiem płuc lub mózgu, odmrożeniem palców, połamaniem kończyn a nawet śmiercią. Fascynujące w tym wszystkim jest to, że człowiek podczas wyprawy jest jakby pozbawiony umiejętności jasnej oceny zagrożenia i rzeczywistego swojego stanu. Zastawiałam się nad moralnym wydźwiękiem tego zjawiska zaniedbywania troski o własne życie i zdrowie...
Wreszcie nikt mi nie powie, że planując wyprawę na koronę ziemi nie zdaje sobie sprawy z możliwych jej konsekwencji.

poniedziałek, 4 lutego 2008

Ściana Eigeru

" Światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła" ( J 1,5)

"Błogosławiony każdy , kto się boi Jahwe, który chodzi jego ścieżkami" ( Ps 128, 1)

Ginderwald to turystyczne miasteczko w centrum Szwajcarskich Alp. Coś podobnego do naszego Zakopanego, masa kafejek, restauracji i sklepów ze sprzętem sportowym. Tu widoczne są dwie grupy ludzi. Jedna, bogata warstwa, zwłaszcza azjatów, a druga - równie liczna- to ludzie, którzy życie swoje poświęcili górom. Spotkać można tu osoby z odmrożonymi uszami, palcami u rąk, pełnym wyposażeniem do wspinaczki....
Ciekawy obraz.
Zastawiałam się schodząc z gór, co jest takiego niesamowitego w tym miejscu.
Po kilku dniach odkryłam tajemnicę- Ściana EIGERU.
Góra majestatycznie góruje nad miastem, jest lodowym szczytem połyskującym w słońcu ponad linią lasów. Coś pięknego ( polecam galerię na mojej stronie górskiej) .
Ściana ta, nie bez kozery nazywana jest " Ścianą ścian". Północna ściana to 1600m pionu, śniegu, lodu i skały. 17 razy zdobyta. 17 razy wyprawa zakończyła się śmiercią śmiałków. REMIS. Co będzie teraz? Los pokaże. Siedząc pod skałą widać maleńkie miasteczko Grindelwald. Teraz dopiero człowiek uświadamia sobie jakie to wszystko jest kruche, na takiej wysokości wszystkie sprawy wydają się malutkie, cały balast zostaje w dole. To niesamowite, ale na takiej wysokości można być na prawdę sobą i w sobie. Tu jeszcze bardziej wyostrza się bariera pomiędzy myślą człowieka, a myślą Boga. Tworzy się przepaść, bo człowiek uświadamia sobie dwie rzeczy: kruchość swojej osoby i jednocześnie fantastyczną wręcz mistrzowską harmonię dzieła stworzenia. " Bo myśli wasze nie są myślami Moimi, a drogi wasze nie są drogami Moimi" ( Iz 55).
Te słowa nabierają takiego znaczenia, że człowiek po prostu tkwi w miejscu, by nie postawić źle kroka. Z drugiej strony w głowie majaczy się pełna ziół i kwiatów i pasących się krów łączka, niecałe 3h stąd....
Boże dziękuję za góry..........


sobota, 2 lutego 2008

łatwe nie znaczy bezpieczne

... Dzisiaj przeglądałam zapiski z akcji ratunkowych TOPR na Czerwonych Wierchach.
Jest to 4km pasmo gór, do których zaliczmy: Kopę Kondracką, Krzesanicę, Ciemniak i Małołączniak. W przewodniku Nyki czytamy, że jest łatwo dostępne, często odwiedzane i to zarówno przez amatorów jak i wykwalifikowanych turystów. Rzeczywiście, to co przykuwa uwagę na tej trasie, to fantastyczne widoki, zarówno polskiej części Tatr, jak i słowackiej. Przy dobrej widoczności, to prawdziwa uczta dla poszukiwaczy widoków i fanów fotografii z ciekawym elementem w tle. Właśnie, ale to wszystko przy dobrej pogodzie, nienagannej widoczności. Szlak wije się praktycznie przez granicę państwa, jest dobrze oznakowany i raczej trudno na nim zabłądzić. Otóż tym większe było moje zdziwienie, gdy zaczęłam czytać o przypadkach spadnięcia w przepaść, albo zabłądzenia, które kończyło się często kilku godzinną akcją ratunkową.
Wniosek jest jeden, góry bez względu na wysokość i stopień trudności mogą okazać się pułapką.